Codziennosc, codziennosc, codziennosc.... Uczucie bycia na wakacjach, o ktorym pisalam jakis czas temu - minelo bez sladu i od nowego roku wreszcie zaczela sie jakas konkretna praca.
W moim przypadku oznacza ona spedzanie wraz z siostra Rosa, kilku godzin dziennie w pre-basica, czyli (powiedzmy...) odpowiedniku zerowki, tyle, ze z dziecmi nieco mlodszymi. Wiekszosc naszych maluchow to dzieci w wieku lat czterech, ale mamy tez kilkoro trzylatkow oraz dwojke, ktorej do tego nobliwego wieku brakuje jeszcze kilka miesiecy.
Dzien spedzamy bardzo aktywnie i. .. hmm... niezwykle glosno. Zaczynamy od sniadania, po ktorym nie ma juz sladu prac porzadkowych dnia poprzedniego i wszystko dookola, ze szczegolnym uwzglednieniem mojej garderoby i wlosow, przystrojone jest jogurtem, rozciapkanym bananem lub serkiem, albo sladami innego menu. Kiedy nasze aluminiowe miseczki pustoszeja i brzuszki sa juz pelne, zabieramy sie do powaznej pracy podczas ktorej cos tam rysujemy, kolorujemy, wyklejamy, albo uczymy sie samoglosek lub cyferek, w miedzyczasie rozsadzajac spory dotyczace prawa wlasnosci tej czy innej kredki, albo naruszenia nietykalnosci cielesnej kolegi z sasiedniego krzeselka, zgadujac, czy kolejne "yo quiero pipi" jest zgloszeniem rzeczywistej potrzeby udania sie do lazienki, czy przebiegla proba samodzielnego wyrwania sie na plac zabaw, przytulajac sie i obcalowujac, oraz wykonujac setki innych, interesujacych czynnosci, bedacych potrzeba chwili.
Cierpliwosc i pracowitosc maluchow (brak tych cnot rowniez) zostaja w koncu nagrodzone mozliwoscia zywiolowej zabawy na swiezym powietrzu (choc zawachalam sie uzywajac tego slowa do opisu glebow piachu, w ktorym sie na co dzien poruszamy...).
Dla mnie osobiscie ten czas wiaze sie przede wszystkim z ciaglym przeliczaniem naszej gromadki, ekspedycjami poszukiwawczymi tych, ktorych nie udalo sie chwilowo doliczyc, bo nieustannie podejmuja nowe proby udania sie w rejony dla nich zakazane, wycieraniem splakanych buziek, ktore spotkala jakas niesprawiedliwosc lub drobny wypadek i towarzyszenie najmlodszym w czynnosciach higienicznych (nie zawsze na czas...).
Oj, alez ja sie rozpisuje... Dla tych, ktorzy dobrneli do tego momentu-postaram sie nieco bardziej strescic...
Powrot do sali, przekaska i albo jeszcze popracujemy, albo urzadzamy sobie zabawy, pospiewajki lub imprezke taneczna
Radosc, entuzjazm i czulosc mieszaja sie we mnie z budzaca sie niekiedy zadza mordu, czyli... jak chyba w kazdej ludzkiej milosci.... :)
Maluchy wyprobowuja oczywiscie nieustannie, gdzie przebiegaja granice dopuszczalnej niesubordynacji, a granice te bywaja, niestety, zmienne w zaleznosci od poziomu zmeczenia i ilosci sytuacji do ogarniecia w jednej chwili. Nieprzekraczalna granica jest jednak zawsze granica bezpieczenstwa, ktora ta oto dzisiejsza recydywiska -Pamela, probowala przekroczyc, wielokrotnie probujac pozbawic kolege wzroku za pomoca zaostrzonego olowka:
Zasluzona kara nie trwala jednak dlugo, bo do akcji wkroczyl Emilio, ktoremu udalo sie osiagnac wiekszy sukces mediacyjny ode mnie... ;)
Obiadek, mycie zabkow, dystrybucja zeszytow z zadaniem domowym
I tak mniej wiecej uplywa kazdy dzien roboczy. Kiedy wydawalo mi sie, ze do ogarniecia jest duzo, okazalo sie, ze... nieee..., to nie bylo duzo. "Na stan" naszej klasy trafila bowiem na stale niespelna trzytygodniowa Maria Jose -coreczka jednej z nauczycielek, ktora wrocila juz, niestety, do swoich szkolnych obowiazkow.
Nasza Marysia jest przesliczna, spokojna i kochana. Sporo czasu spedza na slodkim drzemaniu w swoim bujaczku, a kiedy jest glodna- zanosze ja po prostu do sasiedniej klasy, gdzie jej mama, czasem nawet nie przerywajac zajec- karmi swoja coreczke.
Musze przyznac, ze mocno sie do tej malej istotki przywiazuje, ale tez jej obecnosc, wtedy kiedy zostaje z dziecmi sama (bo siostra Rosa musi oporzadzic zwierzeta, albo obsluzyc szkolny sklepik w czasie rekreacji) - bywa zrodlem stresu i "produkcji" czarnych scenariuszy typu: "ktores z dzieci czyms rzuci, albo popchnie i przewroci stolik z bujaczkiem, nie uslysze w tym halasie jej placzu i sie udlawi, przydusi sie kocykiem..." itd, itp...
Na szczescie zaden z tych scenariuszy sie nie ziszcza i wszyscy jestesmy cali i zdrowi. :)
Kiedy siostra Rosa udaje sie z dziecmi do bramy w celu przypilnowania naszej gromadki w oczekiwaniu na transport do domu, zostajemy z Marysia same. Ja usiluje posprzatac i umyc podloge, a ona albo daje na to swoje przyzwolenie, albo stanowczo zada uwagi okazywanej przez bujanie lub noszenie. Wowczas cala procedura trwa nieco dluzej, ale przyznam, ze ten czas bardzo sobie cenie. Trudno to wytlumaczyc, ale urosl do rangi mojej ulubionej rozrywki i relaksu. ;)
Do niedawna konkurencja w tej dziedzinie byl tez wieczorny prysznic, ale odkad wladowal mi sie don bez kolejki skorpion, ktorego omal nie zdeptalam bosa stopa-wieczorna toaleta wiaze sie z nieco wieksza, niz dotychczas, czujnoscia.
Nieproszony gosc zostal zgladzony przez wezwana na pomoc siostre Pati, ktora rozwalila drania kijem od szczotki, zasmiewajac sie przy okazji z naszych trwozliwych piskow. :)
No i tyle na razie, bo w brzuchu mi burczy i dosc juz tej pisaniny. ;)