niedziela, 25 stycznia 2015


Codziennosc,  codziennosc,  codziennosc.... Uczucie bycia na wakacjach, o ktorym pisalam jakis czas temu - minelo bez sladu i od nowego roku wreszcie zaczela sie jakas konkretna praca.
W moim przypadku oznacza ona spedzanie wraz z siostra Rosa, kilku godzin dziennie w pre-basica, czyli (powiedzmy...) odpowiedniku zerowki, tyle, ze z dziecmi nieco mlodszymi. Wiekszosc naszych maluchow to dzieci w wieku lat czterech, ale mamy tez kilkoro trzylatkow oraz dwojke, ktorej do tego nobliwego wieku brakuje jeszcze kilka miesiecy.

Dzien spedzamy bardzo aktywnie i. .. hmm... niezwykle glosno. Zaczynamy od sniadania, po ktorym nie ma juz sladu prac porzadkowych dnia poprzedniego i wszystko dookola, ze szczegolnym uwzglednieniem mojej garderoby i wlosow, przystrojone jest jogurtem, rozciapkanym bananem lub serkiem, albo sladami innego menu. Kiedy nasze aluminiowe miseczki pustoszeja i brzuszki sa juz pelne, zabieramy sie do powaznej pracy podczas ktorej cos tam rysujemy, kolorujemy, wyklejamy, albo uczymy sie samoglosek lub cyferek, w miedzyczasie rozsadzajac spory dotyczace prawa wlasnosci tej czy innej kredki, albo naruszenia nietykalnosci cielesnej kolegi z sasiedniego krzeselka, zgadujac, czy kolejne "yo quiero pipi" jest zgloszeniem rzeczywistej potrzeby udania sie do lazienki, czy przebiegla proba samodzielnego wyrwania sie na plac zabaw, przytulajac sie i obcalowujac, oraz wykonujac setki innych, interesujacych czynnosci, bedacych potrzeba chwili.







Cierpliwosc i pracowitosc maluchow (brak tych cnot rowniez) zostaja w koncu  nagrodzone mozliwoscia zywiolowej zabawy na swiezym powietrzu (choc zawachalam sie uzywajac tego slowa do opisu glebow piachu, w ktorym sie na co dzien poruszamy...).








Dla mnie osobiscie ten czas wiaze sie przede wszystkim z ciaglym przeliczaniem naszej gromadki, ekspedycjami poszukiwawczymi tych, ktorych nie udalo sie chwilowo doliczyc, bo nieustannie podejmuja nowe proby udania sie w rejony dla nich zakazane, wycieraniem splakanych buziek, ktore spotkala jakas niesprawiedliwosc lub drobny wypadek i towarzyszenie najmlodszym w czynnosciach higienicznych (nie zawsze na czas...).

Oj, alez ja sie rozpisuje... Dla tych, ktorzy dobrneli do tego momentu-postaram sie nieco bardziej strescic...
Powrot do sali, przekaska i albo jeszcze popracujemy, albo urzadzamy sobie zabawy, pospiewajki lub imprezke taneczna








Radosc, entuzjazm i czulosc mieszaja sie we mnie z budzaca sie niekiedy zadza mordu, czyli... jak chyba w kazdej ludzkiej milosci.... :)
Maluchy wyprobowuja oczywiscie nieustannie, gdzie przebiegaja granice dopuszczalnej niesubordynacji, a granice te bywaja, niestety, zmienne w zaleznosci od poziomu zmeczenia i ilosci sytuacji do ogarniecia w jednej chwili. Nieprzekraczalna granica jest jednak zawsze granica bezpieczenstwa, ktora ta oto dzisiejsza recydywiska -Pamela, probowala przekroczyc, wielokrotnie probujac pozbawic kolege wzroku za pomoca zaostrzonego olowka:



Zasluzona kara nie trwala jednak dlugo, bo do akcji wkroczyl Emilio, ktoremu udalo sie osiagnac wiekszy sukces mediacyjny ode mnie... ;)




Obiadek, mycie zabkow, dystrybucja zeszytow z zadaniem domowym








jeszcze troche zajec lub zabaw i calusy na pozegnanie. Wiekszosc dzieci odwozonych jest do domow przez siostry, inne wedruja pieszo w towarzystwie rodzenstwa ze starszych klas.

I tak mniej wiecej uplywa kazdy dzien roboczy. Kiedy wydawalo mi sie, ze do ogarniecia jest duzo, okazalo sie, ze... nieee..., to nie bylo duzo. "Na stan" naszej klasy trafila bowiem na stale niespelna trzytygodniowa Maria Jose -coreczka jednej z nauczycielek, ktora wrocila juz, niestety, do swoich szkolnych obowiazkow.







Nasza Marysia jest przesliczna, spokojna i kochana. Sporo czasu spedza na slodkim drzemaniu w swoim bujaczku, a kiedy jest glodna- zanosze ja po prostu do sasiedniej klasy, gdzie jej mama, czasem nawet nie przerywajac zajec- karmi swoja coreczke.
Musze przyznac, ze mocno sie do tej malej istotki przywiazuje, ale tez jej obecnosc, wtedy kiedy zostaje z dziecmi sama (bo siostra Rosa musi oporzadzic zwierzeta, albo obsluzyc szkolny sklepik w czasie rekreacji) - bywa zrodlem stresu i "produkcji" czarnych scenariuszy typu: "ktores z dzieci czyms rzuci, albo popchnie i przewroci stolik z bujaczkiem, nie uslysze w tym halasie jej placzu i sie udlawi, przydusi sie kocykiem..." itd, itp...

Na szczescie zaden z tych scenariuszy sie nie ziszcza i wszyscy jestesmy cali i zdrowi. :) 

Kiedy siostra Rosa udaje sie z dziecmi do bramy w celu przypilnowania naszej gromadki w oczekiwaniu na transport do domu, zostajemy z Marysia same. Ja usiluje posprzatac i umyc podloge, a ona albo daje na to swoje przyzwolenie, albo stanowczo zada uwagi okazywanej przez bujanie lub noszenie. Wowczas cala procedura trwa nieco dluzej, ale przyznam, ze ten czas bardzo sobie cenie. Trudno to wytlumaczyc, ale urosl do rangi mojej ulubionej rozrywki i relaksu. ;)

Do niedawna konkurencja w tej dziedzinie byl tez wieczorny prysznic, ale odkad wladowal mi sie don bez kolejki skorpion, ktorego omal nie zdeptalam bosa stopa-wieczorna toaleta wiaze sie z nieco wieksza, niz dotychczas, czujnoscia.
Nieproszony gosc zostal zgladzony przez wezwana na pomoc siostre Pati, ktora rozwalila drania kijem od szczotki, zasmiewajac sie przy okazji z naszych trwozliwych piskow. :)

No i tyle na razie, bo w brzuchu mi burczy i dosc juz tej pisaniny. ;)













niedziela, 4 stycznia 2015



Swiateczny czas minal blyskawicznie, jak to pewnie bywa ze swietami na wszystkich szerokosciach i dlugosciach geograficznych.

W dzien poprzedzajacy wieczor wigilijny, nie bardzo czulo sie nadchodzace Boze Narodzenie. Osobiscie czulam sie troche zdezorientowana,  kiedy po dniu niezbyt rozniacym sie od innych, okolo godziny 18 wyruszylysmy do Quito przywiezc ksiedza i kilka pak roznych rzeczy przygotowanych najwyrazniej przez jakas wspolnote dla mieszkancow Oyacoto. Sama podroz do stolicy trwala 2 godziny. Musze troche zweryfikowac moj poglad o tutejszym, przedswiatecznym spokoju, bo w sam wieczor wigilijny, miasto bylo tloczne, zakorkowane, a sklepy pelne klientow, ktorzy najwyrazniej zostawilli swiateczne zakupy na ostatnia chwile.  A w moim odczuciu, nawet na troche pozniejsza niz ostatnia...

Mimo, ze kiedy przez pol dnia pytalam z pewnym niepokojem czy bedzie kolacja, niezmiennie otrzymywalam odpowiedz "tak, oczywiscie"-kolacji wigilijnej nie bylo. Byl za to, wczesnym popoludniem, wspolny obiad, na ktorym wsrod wielu pysznosci, zjedlismy tez wyprodukowane przeze mnie 2 dni wczesniej ruskie pierogi. Szczerze mowiac nie wyszly najszczesliwiej...ale i tak byly uprzejmie i gromko chwalone ;).

Wieczor wigilijny zaczyna sie tu od pasterki. A wlasciwie od wedrowki Maryi i Jozefa po wiosce, w poszukiwaniu noclegu. Wedrowali, wedrowali, ale kazdy odmawial im gosciny, wymawiajac sie brakiem miejsca:




Az wreszcie znalezli schronienie w przygotowanej w kosciele stajence, gdzie Maryja powila dzieciatko Jezus:


(nie, nie, scena samego powicia nie zostala przedstawiona ;) ). Nastepnie aniolowie pobudzili spiacych nieopodal pasterzy, ktorzy uslyszawszy Dobra Nowine udali sie oddac poklon Nowonarodzonemu:


I zaczela sie uroczysta pasterka. Wszyscy modlili sie, spiewali koledy, Maria z Jozefem opiekowali sie malym Jezusem, ktory mimo spiewow, ze "un infante se dormia", przejawial raczej ochote do zabawy, niz do spania





za to inne maluchy posnely szybko w ramionach rodzicow i opiekunow



 a psy, z ktorych kilka zawsze kreci sie po kosciele, lub czuwa u stop swoich wlascicieli - obserwowaly wszystko spod lawek, lub wyrazaly swoja radosc merdajac na czesc Dzieciatka ogonami


Bylo pieknie, ale musze przyznac, ze brakowalo mi bardzo naszych, polskich koled, wiec podspiewywalam je sobie cichutko pod nosem...

Bezposrednio po pasterce, odbylo sie losowanie zlozonych u stop oltarza nagrod:





 Wygrac mozna bylo: swinke (nie zlozona przy oltarzu, ale czekajaca przed kosciolem i nieswiadoma, ze oto waza sie jej losy), krolika, kwintal ryzu, kwintal cukru, kołdre, zestaw naczyn lub nagrode niespodzianke.



Niestety, mimo ze nabylam los i z niezrozumialych dla mnie samej przyczyn, pragnelam zostac choc przez chwile wlascicielka swini - los mi nie sprzyjal, podobnie jak w przypadku wszystkich,  zakupionych w przeszlosci kuponow totka ;)

Po pasterce, juz w domu, zgromadzilysmy sie wokol choinki (oblozonej obficie prezentami dla wszystkich)


po wspolnej modlitwie, kazdy zapalil swiece, ktora wylosowal wraz z karteczka, na ktorej wypisane bylo imie osoby, za ktora wlasciciel karteczki bedzie modlil sie przez kolejny rok. Wylosowany zdmuchiwal swiece przy ktorej wczesniej bylo jego imie, a gdy juz wszystkie swiece zgasly - wspolnie spiewalismy koledy. 
Wiekszosc, rzecz jasna, po hiszpansku, ale poniewaz towarzystwo bylo miedzynarodowe, byla tez runda w ktorej kazdy po kolei, walac w beben, zaspiewal kolede w swoim ojczystym jezyku. Ja z ogromna przyjemnoscia odspiewalam "Bog sie rodzi, moc truchleje".








Nie wiem czy zalaczone filmiki dzialaja... (prosze o odzew z informacja). Jak na nich widac i slychac (albo nie...;) ),  przy wspolnym spiewie atmosfera byla prawdziwie swiateczna, a "Cicha noc" odspiewana zostala wspolnie, jednoczesnie po hiszpansku, po polsku, po niemiecku i po chorwacku.

A kiedy juz gardla byly zdarte od spiewu, zaczely sie zabawy, przy ktorych sporo bylo smiechu. Tance w parach z limonka miedzy czolami, tance z balonami przywiazanymi do kostek u nog, druzynowy konkurs tworzenia kreacji z gazet i bibuly, kalambury i wiele innych, z ktorych nie wszystkie przetrwalam, bo padlam do lozka upojona nieco pysznym, owocowym ponczem przygotowanym przez inne wolontariuszki.

Swieta uplynely spokojnie i wesolo, na przyjemnym lenistwie, spiewaniu kolend, wspolnych posilkach w zabawowej atmosferze,





i zabawach z dziewczynkami, ktorym bardzo przypadly do gustu swiateczne podarki.



Spokoj swiatecznych dni urozmaicony zostal tylko dwukrotna pobudka w nocy z pierwszego na drugi dzien Swiat, kiedy to dom zatrzasl sie solidnie w posadach, a moje lozko podskoczylo kilka razy. Na nikim nie zrobily tu jednak wiekszego wrazenia, powtarzajace sie ponoc raz na kilka miesiecy, wstrzasy tektoniczne, wiec i ja wrocilam dosc szybko w objecia Morfeusza.

A ostatnie dni roku, noc sylwestrowa i Nowy Rok spedzilysmy z wolontariuszkami z Chowacji w Cuence. Choc nie widzialam na razie za duzo, obstawiam, ze to prawdopodobnie najladniejsze miasto w Ekwadorze. Czyste, spokojne i bardzo zielone, co przy codziennosci w zawsze szarym od pokrywajacego wszystko w Oyacoto, pyle - stanowilo mila odmiane.












Tradycja sylwestrowej nocy, oprocz fajerwerkow, jest tu palenie o polnocy na ulicach miast kukiel symbolizujacych odchodzacy rok z jego troskami i problemami






Zdarzaja sie tez tacy, ktorzy tym troskom nadaja tozsamosc nielubianych osobistosci ze swiata polityki


Hmm... pomysl moze ciut kontrowersyjny, ale kuszacy. Sama mialabym sporo proPOzycji na symboliczne pozegnanie w ten sposob destrukcyjnych dla Polski postaci...

Dzis ostatni dzien slodkiego obijania sie,  uswietniony obiadem z ekwadorskiego specjalu - pieczonej nad ogniskiem swinki morskiej (niektorzy probowali mnie przekonac, ze to szczur, ale chyba mnie wkrecali...). Smaczne toto, ale jedzac - usilnie staralam sie nie myslec o Pigi - puchatej, czworonoznej przyjaciolce z dziecinstwa...





A jutro - witaj szkolo! Perspektywa jak zawsze malo kuszaca po dniach laby, ale czekaja mnie nowe obowiazki i nowe wyzwania, z ktorymi, mam nadzieje, jakos sobie poradze. Mimo,  ze ten hiszpanski wciaz u mnie w powijakach... Przy okazji chcialabym obalic mit, jakoby wsrod autochtonow nauka jezyka zawsze przychodzila fantastycznie  latwo i szybko... Hmm... nie w moim przypadku i nie tu, gdzie wszyscy mowia z predkoscia serii z karabinu maszynowego tak, ze zwykle nie wiadomo, gdzie konczy sie jeden wyraz a zaczyna kolejny, zwlaszcza, ze koncowki wyrazow sa systematycznie "polykane"...
Ale po co zaczynac nowy rok od narzekan! (Bedzie wszak na to jeszcze mnoostwo czasu ;-p)
Tymczasem zycze wszystkim, zeby powodow do narzekan w rozpoczetym roku bylo jak najmniej (jakies jednak byc musza, bo by bylo nudno...), a radosci i prawdziwego pokoju w sercach cale galony!