piątek, 12 grudnia 2014


Ech, mija dzien za dniem i czuje sie w obowiazku cos napisac, a cosik nie bardzo ciagnie mnie do komutera.... Ale juz przy nim jestem, wiec o czym to ja....?
Aha, ze mija dzien za dniem.... Kazdy zaczyna sie okolo 6 rano. No, szczerze mowiac, ta luksusowa godzina dotyczy mnie i kilku innych wolontariuszek, bo (sadzac po dochodzacych do moich zaspanych uszu odglosow) aktywne zycie toczy sie tu juz od ok 4.30.
Zajecia w szkole zaczynaja sie o 7.30. Uczy sie w niej 180 dzieciakow w roznym wieku - od lat 4, do nastolatkow, ktorym do pelnoletnosci nie brakuje juz wiele. W szkole, oprocz edukacji (przyswajanej, delikatnie mowiac, dosc opornie), kazde z dzieci dostaje tez dwa posilki (przyswajane bardzo chetnie). Ponadto u Siostr mieszka 20 dziewczyn, pochodzacych glownie z dzungli, ale tez z kilku innych rejonow Ekwadoru. Kazda z tych dziewczat nosi jakas swoja trudna historie, ale kazda jest tez tak naturalnie zyczliwa, usmiechnieta i ciepla, ze czasem zastanawiam sie czy w Ekwadorze nie wystepuje gwaltowne zjawisko zwane u nas "buntem mlodzienczym", czy to moze autentycznosc zycia, radosc, codzienne starania i  milosc tych kilku drobnych zakonnic czyni takie cuda....

A co na co dzien robie ja? Pierwsza odpowiedz jaka odruchowo i spontanicznie mi sie nasuwa to "placze sie pod nogami to tu, to tam", ale postaram sie byc dla siebie bardziej laskawa i wejsc nieco bardziej w szczegoly. Otoz razem z dwiema innymi , wolontariuszkami staramy sie prowadzic w szkole lekcje angielskiego.
Delikatnie mowiac nie jest to misja skazana na sukces... Chyba ze zmienic drastycznie kryteria tego sukcesu i opisac go jako utrzymanie na sobie przez kilkadziesiat minut, uwagi chocby polowy uczniow. Bez ambicji, zeby cokolwiek zapamietali...

W przerwach syzyfowych staran na polu edukacji jezykowej, wpadam sobie do sali  czterolatkow, gdzie trafilam przypadkiem juz pierwszego dnia, przyprowadzona przez napotkana dziewczynke, ktorej zawiazalam buciki i zrobilam karuzele.

Tu za pomoca tak sprawdzonych technik jak "samolocik" podkarmiam niejadkow, nosze i przytulam, wycieram brudne noski, ostrze lamiace sie co chwile kredki i wysluchuje rozmaitych, opowiadanych z wielkim przejeciem historii, skarg i kawalow (jedne od drugich odrozniam wylacznie po minach i gestach, ale maluchom zdaje sie zupelnie nie przeszkadzac moje niezrozumienie...).

Poza tym - cos tam czasem umyje, cos posprzatam w domu lub w szkole, cos tam pokroje lub pomieszam w kuchni... Takie tam...

Tyle, ze mimo iz staram sie byc uzyteczna, szczerze mowiac -wcale tak sie nie czuje... Mimo wszystko raczej dreczy mnie uczucie, ze zafundowalam sobie egzotyczne wakacje "na krzywy ryj",  niz ze rzeczywiscie w czyms pomagam... :-/
Hmm... moze to jakas lekcja pokory, ale ta mysl nie poprawia humoru. Kto by bowiem twierdzil, ze lekcje pokory sa mile - ten prawdopodobnie nigdy zadnej nie przezyl. A juz na pewno nie przyswoil ;-p

Byc moze to poczucie niskiej pozytecznosci wlasnej zacznie sie troche zmieniac, kiedy wreszcie zaczne sie dogadywac i rozumiec co na prawde trzeba zrobic w danym momencie...
Na razie wciaz nie mam na tym polu sukcesow, chyba ze za taki uznac zywiolowa radosc jaka wywoluja moje proby przelamywania sie i przemawiania po hiszpansku... Jak na przyklad wtedy kiedy wchodzac do kuchni i chcac wytlumaczyc wszem i wobec moje wtargniecie tym, ze jestem glodna, zamiast tego oswiadczam radosnie, ze "mam mezczyzne"...
Albo wtedy gdy rozradowana zrozumieniem pytania o miejsce pobytu jednej z dziewczat, o ktorej wiem, ze jest w kuchni, dre sie na caly glos, informujac wszystkich, ze ona jest .....- nawet dokladnie nie wiem co. .. Wytlumaczono mi tylko ze to brzydkie slowo, oznaczajace w najdelikatniejszym mozliwym tlumaczeniu "bardzo brudna".
W mojej komunikacyjnej ulomnosci najwiekszym wsparciem, najwieksza cierpliwoscia i intuicja wykazuja sie najmlodsi. Tak jak np. dwie pieciolatki Viki i Emi, ktore czasem urzadzaja mi spontaniczne lekcje, prezentujac jasno co oznacza np. "dos ninas enfermas"(dwie chore dziewczynki):



"dos ninas sanas"( dwie zdrowe dziewczynki):

 gatos, perros  (psy, koty i jeszcze wiele innych zwierzat, z ktorych nie wszystkie udalo mi sie zidentyfikowac...):

Albo przynosza niejaka Monike - lalke typu Barbie, naga jak ja producent stworzyl i tlumacza za pomoca slow i gestow czego jej brakuje. A poniewaz potrzeby konfekcyjne Moniki byly ogromne- godzine wedrowalysmy po okolicy i konstruowalysmy poszczegolne czesci garderoby z rozmaitych napotkanych smieci i roslin. Efektem byla nie tylko "elegancko" przyodziana Monika:
ale przede wszystkim-moja gruntowna znajomosc slownictwa z dziedziny "moda kobieca". Chwala maluchom!

1 komentarz:

  1. A ja myślę, Isiu, że pomagasz tam bardziej niż myślisz. Idąc twoim tokiem myślenia, to przedszkolanki w sumie nie pracują, tylko się bawią;) Pozdrawiam i czekam na kolejny wpis;)

    OdpowiedzUsuń